Nominowana do Oscara fabuła „Perfect Days” niemieckiego reżysera i dokument o Anselmie Kieferze już na ekranach.
Nie byłoby filmu fabularnego „Perfect Days”, gdyby nie dość ekstrawagancki Tokyo Toilet Project.
Kilka lat temu specjalizująca się w społecznych działaniach japońska Nippon Foundation zorganizowała nietypową akcję: najlepsze pracownie architektoniczne stworzyły 17 projektów miejskich toalet, które znalazły się w tokijskich parkach. Każda z nich jest małym dziełem sztuki użytkowej. A Wim Wenders został przez Japończyków poproszony o zrealizowanie reklamy. Wtedy właśnie narodziła się koncepcja „Perfect Days” – opowieści o tokijskim sprzątaczu toalet.
Można się domyśleć, że Hirayama – skromny i cichy bohater filmu, kontemplujący otaczającą go rzeczywistość – miał niełatwą przeszłość. Ale teraz chce żyć spokojnie, w zgodzie ze sobą. Każdego ranka wstaje i poddaje się codziennej rutynie: ubrany w strój sprzątacza jeździ od toalety do toalety, z pedanterią wyciera kafelki i lustra, wszystko dezynfekuje.
Czasem przysiądzie na ławeczce, zje drugie śniadanie, popatrzy na ludzi, pogada z kimś. Czasem po pracy wpadnie na drinka – zawsze do tego samego baru – albo zrobi sobie rowerową wycieczkę. Wiemy, że jest inteligentem, człowiekiem wrażliwym. Wraca do domu pełnego płyt i wielkiej literatury, zanim zaśnie może sięgnąć po Faulknera czy Patricię Highsmith. Nie ma już jednak wielkich ambicji. Próbuje żyć tak, by osiągnąć spokój i harmonię.
Wim Wenders zawsze w filmach opowiadał o wyalienowaniu człowieka we współczesnym świecie i próbie znalezienia sensu życia. Przed laty w pięknych filmowych esejach potrafił stworzyć metafory, które na zawsze zapisały się w historii kina. Takie jak choćby anioł unoszący się w „Niebie nad Berlinem” nad niemieckim, podzielonym miastem.
Mawiał: „Droga jest moim przeznaczeniem, podróżowanie – zawodem”. Fascynowała go Ameryka. Dwa razy próbował się w Stanach zadomowić, spędził tam łączne kilkanaście lat. Kochał amerykańską muzykę, komiksy, kino Johna Forda, Nicholasa Raya, Anthony’ego Manna. W 1984 roku, gdy na podstawie scenariusza Sama Sheparda nakręcił w USA „Paryż, Teksas” – opowieść o człowieku dotkniętym amnezją, usiłującym zrozumieć, kim jest – dostał canneńską Złotą Palmę. Jednak na dłuższą metę ani on nie poczuł się dobrze w Ameryce, ani Ameryka nie uznała go za swojego. Europę rozumiał lepiej, to tutaj m.in. ćwierć wieku temu powstała piękna „Lisbon Story”.
Od przełomu wieków robił świetne dokumenty. Najwybitniejsze z nich to docenione, nominowane do Oscara „Buena Vista Social Club” (1999) i „Pina” (2012) oraz „Sól ziemi” (2015).
Próbkę jego pracy jako dokumentalisty polscy widzowie mogą zobaczyć w kinach, bo właśnie na ekranach pojawił się „Anselm” – rzetelny portret artysty, 79-letniego dziś Anselma Kiefera – malarza, rzeźbiarza, twórcy instalacji, na którego wyobraźni i twórczości odbiła się trauma II wojny światowej.
Podobnie jak wcześniej „Pinę”, która powstała po śmierci choreografki Piny Bausch, także i „Anselma” Wenders zdecydował się zrealizować w technologii 3D. To podkreśla monumentalny charakter „państwa” Kiefera – jego „atelier”, które mieści się niedaleko Nîmes na południu Francji i zajmuje 40 hektarów. Są tam wielkie przestrzenie wystawowe i ogrody pełne rzeźb.
Krytycy sugerowali, że Kiefer był zafascynowany gigantomanią III Rzeszy. On sam zawsze się przed tymi insynuacjami bronił. Mówił o tym w wywiadach, ale w „Anselmie” Wenders w minimalnym stopniu wykorzystuje archiwalne materiały. Kamera obserwuje raczej, jak artysta pracuje (są tu sceny podpalania fragmentów swoich dzieł miotaczem ognia, by osiągnąć fakturę i obraz zniszczenia), jak przechadza się lub jeździ na rowerze po imperium.
Do kręconych tam ujęć, do obrazów „bezgłowych kobiet” i zniszczonego świata Wenders dodał inscenizowane sceny z dzieciństwa i młodości artysty. Rezultat daje do myślenia.
Ale w fabule Wenders się zagubił. Długo szukał tematów, nie kręcił po kilka lat, a nawet ciekawa w zamyśle próba, jak „Every Thing Will Be Fine” (2015) o pisarzu, który bez swojej winy zabił w wypadku samochodowym dziecko, nie spełniła oczekiwań.
Wciąż jednak Wim Wenders żył bardzo intensywnie. Bolało go to, co dzieje się dziś na świecie. Jako prezes Europejskiej Akademii Filmowej apelował: „Brońmy Europy wszystkimi naszymi przekonaniami i wartościami, przed populistami, oligarchami, wrogami wolności. Niezależnie, czy siedzą w Moskwie, Waszyngtonie, Teheranie. Przypominajmy, co mamy do stracenia. Dźwigamy wspólną odpowiedzialność, która wykracza poza narodowe granice”.
Ale walka męczy. I nagle ten nad wyraz aktywny człowiek odnalazł receptę na ukojenie w pozbyciu się ambicji i spokojnej kontemplacji tego, co wokół. W „Perfect Days” odrzucił „wyścig szczurów”, a nawet to, co kształtuje naszą współczesność: internet, sztuczną inteligencję, cyfryzację. W supernowoczesnej Japonii główny bohater filmu Hirayama z kaset magnetofonowych słucha amerykańskiego i brytyjskiego rocka z lat 60. i 70. – Velvet Underground, Patti Smith, „Feeling Good” Niny Simone, Lou Reeda i jego tytułowej piosenki „Perfect Day” czy japońskiego folku z tego samego czasu. Uśmiecha się do przypadkiem spotykanych ludzi, pogada, nigdzie się nie spieszy. I przez liście drzew patrzy w słońce.
„Perfect Days” było nominowane do Oscara, a podczas ubiegłorocznego festiwalu canneńskiego dostało Nagrodę Ekumeniczną. Z kolei Koji Yakusho został na tym samym festiwalu uhonorowany za najlepszą kreację aktorską. Bardzo ciekawe, jaką drogą pójdzie dalej Wim Wenders.
2024-04-16T02:34:56Z dg43tfdfdgfd