POLAK MIAł BOLESNE POWITANIE ZA OCEANEM. OD RAZU WYBILI MU ZęBY

— Jak się dowiedzieli, że Polak tu trafił, to od razu się za mnie wzięli — opowiada nam Ryszard Jarocki, który w Kanadzie nie miał miłego przyjęcia. A przecież gdy wyjeżdżał z Polski, w ogóle nie planował, że pojawi się w Kraju Klonowego Liścia. Ta podróż całkowicie zmieniła jego życie. Dość wspomnieć, że ojczyznę odwiedził, dopiero gdy zmarł jego ojciec, a i tak nie było łatwo. A gdy wracał z Ameryki, od kolegów usłyszał: przyjedź, tu jest lepiej. Nie mówili o Polsce, zgodził się. Przybliżamy nieznaną szerzej historię pierwszego z naszych rodaków, który mógł trafić do najlepszej hokejowej ligi świata.

  • Każdy hokeista marzy o grze w NHL. Pierwszym Polakiem, który mógł trafić do najlepszej ligi świata, był Ryszard Jarocki. Po raz pierwszy odkrywamy jego mało znaną historię
  • Polak z Krakowa był na obozie New York Rangers, ale nie mógł zostać za oceanem. Nie chciał jednak wracać do Polski, gdzie zaczynał się stan wojenny. Pomocną dłoń podali mu dawni koledzy i ściągnęli go do RFN
  • Jarocki na trwałe związał się z Niemcami. Przez wiele lat nie mógł zobaczyć się ze swoją rodziną. Do rodzinnego Krakowa pozwolono mu wpaść na chwilę, tylko dlatego, że zmarł jego ojciec
  • Więcej informacji znajdziesz w Przeglądzie Sportowym Onet

Ryszard Jarocki mógł zostać pierwszym Polakiem w lidze NHL. I to jeszcze na długo przed tym, nim ktokolwiek usłyszał o Mariuszu Czerkawskim. Hokeista z Krakowa trafił w 1979 r. na obóz New York Rangers, choć gdy opuszczał Polskę, to nie miał takiego planu.

Przez Nowy Jork i "Morskie Oko"

— Wyjechałem do babci mojej żony na zaproszenie i w Nowym Jorku był taki polski ośrodek. Nazywał się "Morskie Oko" i tam w weekendy spotykali się wszyscy Polacy. Trafiłem tam ze znajomymi i spotkałem Polaka, który był w zarządzie New York Rangers. On zorganizował mi tak zwany training camp — opowiada były hokeista.

— Uczestniczyło w nim 80 albo 90 zawodników. Były tam zespoły New York Rangers oraz z New Heaven i Richmond Rifles, a trenerzy sobie dobierali graczy do swoich drużyn. Wszystko trwało chyba tydzień — mówi. Zasada była prosta: najlepsi idą do New York Rangers i występują w NHL, trochę gorsi mogli dostać szansę w New Heaven. Resztę mógł zgarnąć Richmond Rifles.

Warto dodać, że wtedy w zespole New York Rangers występowali sami Amerykanie i Kanadyjczycy. Bardzo ciężko było się przebić z zewnątrz. Jarocki musiał zatem porzucić myśli o NHL. — Tak naprawdę nie mogłem się tam dostać. Przede wszystkim całkiem inny system trenowania był w Polsce, a ściślej mówiąc — radziecki, zespołowy. W Stanach czy w Kanadzie wszyscy grali bardziej indywidualnie. Byli nastawieni na walkę ciałem, na brutalność. W Europie było całkiem inaczej. Trójka z przodu robiła grę, dwójka obrońców broniła i wszystko było połączone jak w komputerze — tłumaczy. — Załapałem się do Richmond i tam grałem. Później skończył się sezon.

Ludzie uciekali do USA. "A ja mówiłem, że z Ameryki wracam"

Jego zderzenie z kanadyjskim hokejem było bolesne i to dosłownie. — Na "dzień dobry" straciłem dwa zęby. I to już w pierwszym meczu. Jak się dowiedzieli, że Polak tu trafił, to od razu się za mnie wzięli. Bijatyki to tam były wciąż. Jeszcze sędzia krążka nie rzucił, a już rękawice spadały i się bili.

Był 1980 r. i można było się zastanawiać, dlaczego Polak nie został w Kanadzie i nie grał dalej w Richmond Rifles. — Nie miałem już wizy, a jak oni chcieli oficjalnie, to się zaraz za mnie złapał immigration office i mnie wyrzucili z Ameryki. Byli bardzo brutalni — opowiada Jarocki.

Nie musiał jednak wracać do socjalistycznej Polski, dla której władz był uciekinierem. Pomocną dłoń wyciągnęło dwóch kolegów, którzy znaleźli się w RFN. — To byli Karol Żurek i Eugen Niesporek. Grałem z nimi w Baildonie, a obaj mieli niemieckie obywatelstwo. Jakoś mnie ściągnęli z tej Ameryki. "Przyjedź tu, jest tu lepiej" — mówili.

Jarocki przyjechał do Niemiec, aby nadal grać w hokeja. — W Polsce był wtedy stan wojenny. Jak przyjechałem do immigration office (biuro imigracyjne), to stali tam Amerykanie i werbowali Polaków, załatwiali papiery Polakom, którzy już byli w Niemczech . A ja im mówiłem, że ja z Ameryki wracam i chcę zostać w Niemczech. Byli bardzo zaskoczeni.

Od razu jednak nie mógł przystąpić do gry, bo po jego wyjeździe do Stanów Zjednoczonych i Kanady Polski Związek Hokeja na Lodzie wystąpił o 18-miesięczną dyskwalifikację dla Jarockiego. — Musiałem czekać na to pozwolenie międzynarodowe, żebym mógł grać. To wszystko było takie skomplikowane, że się w głowie nie mieści. Jakoś jednak przez to przeszedłem — mówi. W 1981 r. zaczęła się jego kariera w hokejowej Bundeslidze.

Cracovia jeszcze bez dachu

Ryszard Jarocki przyszedł na świat w 1953 r. w Krakowie. Szybko się zorientował, że chce uprawiać hokej. Jedyną taką możliwość w jego bezpośredniej okolicy dawała Cracovia. W jej pierwszej drużynie debiutował już w wieku 16 lat.

— To była druga liga, ale ludzi przychodziło mnóstwo. Pełny stadion był, ludzie przychodzili z dzwonami, jakimiś syrenami. Na każdym meczu wszystko było wypełnione do ostatniego miejsca — mówi były hokeista. Nie było dachu, był taki nasyp, a nie trybuna — opisuje.

Lodowisko Cracovii mieściło się w tym samym miejscu co obecnie. Obok Hali Targowej, ale jego zadaszenie powstało dopiero w 1976 r., a zatem w czasach, gdy Jarocki nie był już zawodnikiem Pasów. — "Papa" Csorich był naszym trenerem, a atmosfera była świetna.

Był rok 1973, a Jarocki się się wyróżniał. Zainteresował się nim zatem jeden z czołowych polskich klubów tamtych lat, czyli Baildon Katowice. — Zauważyli mnie w reprezentacji Polski juniorów, a później w młodzieżówce. A tam trenerem był Emil Nikodemowicz, który prowadził też drużynę Baildonu. On mi zaoferował przenosiny z Krakowa do Katowic.

Hokeiści mieszkali razem

Teraz, gdy dany sportowiec zmienia klub z krakowskiego na śląski lub odwrotnie, to nawet nie musi się przeprowadzać. Jest autostrada A4 i w niewiele ponad godzinę można pokonać odległość z jednej lokalizacji do drugiej. Wtedy wyglądało to inaczej.

— Mieszkaliśmy w hotelu robotniczym huty Baildon i mieliśmy tam wyżywienie. Później nas przeprowadzili, razem z takimi zawodnikami jak Wiesław Jobczyk, Andrzej Zabawa, Krzysztof Ślusarczyk obok kortów tenisowych. Tam bardzo fajne pokoje były. Dwa razy dziennie trening mieliśmy, nieraz też rano. I mieszkaliśmy pod jednym dachem, na system rosyjski. Posiłki też jedliśmy razem, ale to wszystkie kluby tak wtedy robiły.

Dobre wspomnienia o Jarockim zachował jego kolega z Baildonu i zarazem jeden z najlepszych polskich hokeistów, wspomniany już Wiesław Jobczyk. — Fajny kumpel z Rysia był, do tego solidny lewy obrońca, a tacy jak on, którzy mieli dobre wyczucie na lodzie, zawsze mieli szansę coś więcej ugrać — wspomina Jobczyk. — Wtedy w Baildonie były problemy z mieszkaniami. To mieszkaliśmy chyba w pięć rodzin hokejowych, dwie rodziny koszykarzy. Mieliśmy taką willę na kortach tenisowych.

Poza grą w polskiej lidze rzeczywistością dla klubów w tamtym czasie były wyjazdy do ZSRR i do Czechosłowacji. — Raz byliśmy w Mińsku i trenowało tam też CSKA. I były tam te sławy: Charłamow, Pietrow, Ragulin. Pietrow sunął po lodzie i krzyczał: "a teraz trafię w poprzeczkę" i trafiał. Różnica była nieprawdopodobna — dodaje.

W Baildonie spędził łącznie pięć lat. — To była świetna drużyna. Byliśmy ze trzy albo cztery razy wicemistrzem Polski. Trener Nikodemowicz miał niesamowitego nosa do zawodników. On też ściągnął Jobczyka do Katowic, Ślusarczyka czy Zabawę. A oprócz tego jeszcze takie były tam sławy jak Tadeusz Obój, Karol Żurek czy Robert Góralczyk — opowiada.

Ominął go mecz legenda z ZSRR

W 1976 r. cała Polska żyła hokejem na lodzie. Nasz kraj organizował w Katowicach mistrzostwa świata Grupy A, czyli turniej absolutnej elity. Jarocki miał szansę znaleźć się w reprezentacji Polski, ale złamana stopa uniemożliwiła mu udział w zawodach. — Takiego pecha miałem, że musiałem w telewizji oglądać te mistrzostwa, no bo na treningu złamałem stopę — tłumaczy. — A wiem, że byłem brany pod uwagę do szerokiej kadry.

Niespełna rok wcześniej wierzył, że się jeszcze znajdzie w drużynie. — To było latem. W Cetniewie, nad morzem trenowały reprezentacje A i B. Potem się to mieszało — mówi zawodnik, który miał okazję później już tylko grać w polskiej reprezentacji B.

Legendarny mecz Biało-Czerwonych z ZSRR, o którym pisaliśmy bardzo szeroko, przeszedł zatem Jarockiemu koło nosa. Polacy w nim wspięli się na wyżyny i pokonali jednego z faworytów mistrzostw 6:4. Potem jednak przegrali prawie wszystkie spotkania i spadli z elity.

Niemieckie obywatelstwo dzięki żonie

W 1981 r. Jarocki był już pełnoprawnym hokeistą w Bundeslidze, a zatrudniał go niezły klub ERC Freiburg. — Strzeliłem gola już w debiucie. Niestety zremisowaliśmy 1:1. Bardzo dobrze nam szło, ale potem klub nie miał pieniędzy. I ogłosił może nie bankructwo, ale zwinął interes. I tak zjeździłem całe Niemcy — mówi człowiek, który potem występował jeszcze w siedmiu niemieckich klubach. Z nich tylko SV Bayreuth występował w Bundeslidze.

W Niemczech Jarocki zyskał szacunek, także wśród miejscowych zawodników, o czym świadczy wypowiedź jego kolegi z hokejowej tafli. — W sezonie 1992/93 graliśmy razem w zespole mistrza Niemiec w hokeju na lodzie Berliner Schlittschuh Club. Wtedy też razem mieszkaliśmy też w Berlin Charlottenburg. To była taka hipisowska wspólnota mieszkaniowa. Pracowaliśmy do tego razem w firmie samochodowej. Spędziliśmy razem dużo czasu w Bad Nauheim i Berlinie i do dziś jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi. Był bardzo wzorowym kapitanem i niezwykle towarzyskim kolegą z drużyny w szatni. Bardzo lubianym w otoczeniu — mówi nam Emile Schaefer.

Jarocki łatwo w Niemczech dorobił się paszportu, który otrzymał kilka lat po przyjeździe. — Obywatelstwo dostałem, jak moja żona je przyjęła, bo miała pochodzenie niemieckie i dostałem automatycznie po niej — opowiada.

Jego wyjazd nie był do końca legalny. Z żoną nie widział się zatem od 1979 r. przez dwa lata. — Ona przyjechała do mnie w 1981 r. Pojechaliśmy do ośrodka dla przesiedleńców. Wypełniliśmy dokumenty i mogliśmy się ubiegać o obywatelstwo. Ania miała niemieckie pochodzenie, bo jej dziadek był Niemcem, więc to sporo ułatwiało.

Przez lata nie mógł się zobaczyć z rodziną

Czasy były takie, że kto wybierał wyjazd na Zachód, musiał liczyć się z tym, że z rodziną też długo się nie zobaczy. — To był okropny okres. — Jak się dowiedziałem o pogrzebie mojego ojca, to musiałem jechać do Kolonii, do ambasady, żeby mi tylko na trzy dni wizę zorganizowali — opowiada.

Był rok 1976. — Byłem wtedy w Ameryce, dostałem telefon, moja mama się nie mogła do mnie dodzwonić. Dwa dni próbowała mnie złapać. Przyleciałem wtedy do Niemiec, do ambasady, a potem do Polski — mówi.

Na kolejną podróż do Polski mógł sobie pozwolić dopiero w 1989 r. — Trochę już wtedy popuścili, ale jak jechałem na urlop wtedy do mamy, to była przymusowa wymiana. Musiałem wymienić konkretną sumę marek na dzień, żebym przedstawił szczegółowo, z czego ja żyję w Polsce.

Teraz w rodzinnych stronach bywa bardzo często i wciąż odwiedza swoją 93-letnią mamę. — Mam dom w Krakowie. Oprócz mamy mieszka tam moja siostra z mężem — wyjawia.

W Niemczech wziął rozwód i ożenił się z inną kobietą. Z tego związku urodziły się trzy jego córki: Carolin, Lara i Emily. Na stałe mieszka w Hesji, a swoich życiowych wyborów nie żałuje. — Wszystko było ze sportem związane. Nie miałem tu żadnych komplikacji, tak jak ci, którzy uciekali i mieli trudności ze znalezieniem mieszkania czy pracy. Mi to wszystko dał hokej — kończy zapomniany polski hokeista.

Dowiedz się jeszcze więcej. Sprawdź najnowsze newsy i bądź na bieżąco

2024-04-16T05:10:39Z dg43tfdfdgfd