BUDOWAł KOśCIOłY I URZąDZAł PAłAC PREZYDENCKI. JAK "FACHOWIEC" Z PODHALA ZAROBIł I STRACIł MILIONY

Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, co ci się trafi — mówi filmowy Forest Gump. Zdanie to idealnie obrazuje historię życia Józefa Pawlikowskiego-Bulcyka. Podhalański biznesmen rodem ze Stasikówki to jedna z najbarwniejszych postaci ostatnich 40 lat na Podhalu. Jego losy to gotowy scenariusz filmowy. Budował kościoły i partyjne gmachy. Odnowił Pałac Prezydencki dla Wałęsy, by za chwilę wykonywać kontrakty w Rosji. Miliony zarabiał i tracił wiele razy. Polacy mają jednak u niego wielki dług wdzięczności. Gdyby nie on, być może nigdy nie cieszylibyśmy się z sukcesów jednej z największych gwiazd naszego sportu — Justyny Kowalczyk.

  • Józef Pawlikowski-Bulcyk był swego czasu jednym z najbogatszych mieszkańców Podhala. Później jego majątek mocno nadszarpnęły nieukończone inwestycje w farmy wiatrowe
  • Swoje biznesowe imperium mieszkaniec Stasikówki koło Zakopanego rozpoczynał w latach 80. jako młody budowlaniec
  • Po zmianie ustroju jego pierwszym wielkim zleceniem był remont Pałacu Prezydenckiego w Warszawie
  • Na Podhalu znany jest ze swojej wielkiej miłości do sportu. Dziesięć lat temu doprowadził prowincjonalny klub z LKS Poroniec z Poronina do trzeciej ligi. Zatrudnił w nim wielkie gwiazdy — w tym Macieja Żurawskiego
  • Pawlikowski-Bulcyk wspierał też polskich narciarzy. Justynę Kowalczyk finansował, gdy jeszcze nikt inny w nią nie wierzył
  • Więcej podobnych tekstów znajdziesz na głównej stronie Onetu

— Kiedyś to były czasy — mówi pan Władysław, 90-letni mieszkaniec Stasikówki, małej wsi w powiecie tatrzańskim, którego spotykamy przed lokalnym sklepikiem. — Mój wnuk buduje dziś dom. Na stan surowy i potrzebuje pół miliona złotych. A kiedyś? Kiedyś chałupę to się za 200 dolarów wybudowało — wspomina.

Czasy, w których za taką kwotę w górach naprawdę można było wznieść budynek, to lata 80. Na Podhale płynęła wówczas z Ameryki nieprzerwana stróżka pieniędzy. Górale, którzy wyjechali "za wielką wodę" za chlebem, przysyłali je rodzinie obecnej na miejscu lub sami przyjeżdżali z dolarami na wakacje. Rozpoczęto wówczas budowy setek nowych domów. Ludzi do roboty nie brakowało. Już wówczas prawdziwi fachowcy byli jednak na wagę złota.

Właśnie tu zaczyna się historia Józefa Pawlikowskiego-Bulcyka. Urodzony w 1961 r. góral w latach 80., zaraz po szkole, rozpoczął pracę w budowlance. Miał fach w ręku, więc pomimo zaledwie 20-kilku lat szybko zebrał wokół siebie innych młodych fachowców i założył prywatną ekipę remontowo-budowlaną. Początkowo malowali ludziom mieszkania czy stawiali domy. Ich renoma tanich, ale solidnych fachowców rosła. Wówczas — zdaniem mieszkańców Podhala — do Bulcyka odezwał się... Kościół.

Wyszykował "dom" dla Wałęsy

Firma górala z gminy Poronin w ostatnich latach istnienia PRL-u dostała kilka dużych zleceń na budowę świątyń w całym kraju. Państwowe firmy nie mogły budować kościołów, więc rynek do zagospodarowania był spory. Wówczas Józef Pawlikowski-Bulcyk pierwszy raz postanowił rzucić się na głęboką wodę.

"Fachowiec" z Podhala wiedział jednak, że w biznesie nie można się ograniczać. Uznał więc, że skoro może budować kościoły, to dlaczego, by nie mógł zarabiać na kontraktach od władzy. Zaczął więc przyjmować zlecenia od podhalańskich samorządów. Prace były wykonywane tak dobrze, że ktoś polecił Bulcyka urzędnikom z Warszawy. Stamtąd przyszło zlecenie, które niejednego mogłoby onieśmielić.

W 1990 r. uznano, że Pałac Namiestnikowski - stojący przy Krakowskim Przedmieściu - stanie się główną siedzibą odrodzonego urzędu prezydenta. Budynek, który od lat 60. był wykorzystywany tylko okazjonalnie, trafił do gruntownego remontu. Ten zlecono właśnie firmie Józefa Pawlikowskiego-Bulcyka. To właśnie dzięki jego ludziom Pałac Prezydencki wygląda dziś właśnie tak.

Mercedesy, lamborghini...

Zarobione w ten sposób pieniądze podhalański budowlaniec pomnażał na kolejnych wielkich kontraktach w kraju i za granicą. Wielu przechodzących dziś już powoli na emeryturę podhalańskich majstrów wspomina, że w latach 90. wyjeżdżali z firmą "Pawlikowski" na kontrakty do Rosji.

— Pamiętam, że jak byłam mała, to mój tata też wyjeżdżał na roboty na Wschód. Nie było go parę miesięcy, ale jak wrócił, to przywiózł słoik... złota. Za każdym razem! Były tam kolczyki, łańcuszki, pierścionki. W ten sposób wówczas polskich robotników tam wypłacano, bo rubla ludzie nie chcieli brać. Ojciec jeździł do Rosji właśnie jako pracownik firmy Bulcyka — mówi pani Halina, mieszkanka Zakopanego.

30-kilkuletni pan Józef był już wówczas zapewne milionerem. Mając taki kapitał, uznał, że znów może nieco zmienić profil swojej działalności. Od tej pory już nie remontował na zlecenia, ale zaczął realizować projekty od A do Z dla samego siebie.

— Pawlikowski-Bulcyk stał się jednym z pierwszych na Podhalu deweloperów — wspomina w rozmowie z Onetem jeden z ówczesnych podhalańskich samorządowców. — Kupował ziemię, a później budował na nich pojedyncze bloki lub całe osiedla domków. Spod jego "ręki" wyszło sporo takich obiektów w Kościelisku oraz w zakopiańskiej dzielnicy Pardałówka, która dziś jest sypialnią miasta. Te mieszkania kupowali wówczas jeszcze miejscowi, spragnieni własnego kąta. Na rynku mieszkań w Zakopanem była dziura po tym, jak wraz z upadkiem PRL-u budownictwo mieszkaniowe całkowicie stanęło.

Budując dla innych, popularny na Podhalu "Bulcyk" nie zapomniał też o samym sobie. W swojej rodzinnej wsi Stasikówka milioner zaczął stawiać kompleks budynków na użytek prywatny. Zajął pod niego olbrzymi kawałek zbocza należącego do swojej rodziny.

— Józek to ogólnie jest "dusza człowiek". Złego słowa nie mogę o nim powiedzieć — wspomina Pawlikowskiego-Bulcyka jeden z podhalańskich budowlańców, który realizował projekt budowy jego prywatnej posiadłości.

— Pieniądze go nie zmieniły. Dalej potrafi siąść ze zwykłymi chłopami, pogadać, wypić piwo, pośmiać się. Ma wielki łeb do interesów. Potrafi zarobić kilka milionów złotych w krótkim czasie. Problem w tym, że ma też "fantazje" i te kilka milionów potrafi wydać w... tydzień. U niego jak w sinusoidzie. Ma pieniądze, to zaczyna wielkie projekty. Gdy kasa się skończy to przez kilka tygodni i na paliwo może mu brakować. Do czasu aż przyjdzie kolejny przelew.

Brzmi zabawnie, ale dla milionera ze Stasikówki kwestia wydatków na benzynę, to jednak nie są żadne "drobne". W górach wszyscy wiedzą, że kocha on luksusowe samochody. Sam jeździ mercedesami. Jego syn Jakub swego czasu miał jedno z pierwszych w Polsce luksusowych lamborghini. Następca i prawa ręka ojca chwalił się tym w 2013 r. dziennikarzom, a jego samochód często można było zobaczyć na ulicach Zakopanego. Auto było taką atrakcją, że turyści fotografowali się przy nim ukradkiem, gdy stało zaparkowane na mieście. Później lamborghini przestało się pojawiać pod Tatrami. Superbolid został sprzedany lub jak mówili niektórzy... zlicytowany. Faktycznie, mniej więcej w tym samym czasie rodzina Bulcyków złapała finansową zadyszkę.

"Jak strzał w tył głowy"

W okolicach 2010 r. Józef Pawlikowski-Bulcyk dokonał bowiem kolejnego skoku "na głęboką wodę" i zmienił branżę. Przestał budować domy i stał się jednym z największych potentatów w kraju, jeśli chodzi o energetykę odnawialną. Nie inwestował jednak w fotowoltaikę, ale... w wiatraki.

Jego firma w kilkunastu lokalizacjach w całej Polsce kupiła lub wydzierżawiła duże połacie gruntu i zaczęła na nich stawiać farmy wiatrowe. Najwięcej z nich góral zaplanował w okolicach Podlasia i Suwałk. Biznes polegał na tym, że Bulcyk miał ziemię i technologię. Nie tylko więc sam stawiał wiatraki, ale też odsprzedawał część z nich innym inwestorom (gotowym na zainwestowanie kwoty rzędu 1-2 mln zł), by później czerpać od nich dodatkowo prowizję za obsługę techniczną turbiny wiatrowej.

Biznes szedł dobrze, aż w naszym kraju zmieniono prawo. Nowe przepisy stanowiły, że wiatrak może być zbudowany w odległości nie mniejszej niż 10-krotność wysokości najbliższego budynku z nim sąsiadującego. To w praktyce minimum półtora kilometra, co powoduje, że takie przepisy są jednymi z najbardziej restrykcyjnych w Europie.

Wracając do Józefa Pawlikowskiego-Bulcyka, jego biznes miał duży kryzys właśnie po zmianie tych przepisów. W sieci dalej dostępny jest stenogram z posiedzenia sejmowej komisji infrastruktury, która w 2016 r. debatowała nad poselskim projektem złagodzenia przepisów odnośnie lokalizacji farm wiatrowych. Nic z tego wówczas nie wyszło. W pewnym momencie padł nawet pomysł, by nowo budowane wiatraki odsunąć od domów jeszcze bardziej, bo na odległość minimum 2 km.

— Od pięciu lat przygotowywałem lokalizacje pod farmy wiatrowe. Przeprowadziłem badania w 38 gminach według wskazań regionalnej dyrekcji ochrony środowiska oraz sanepidu i chcę powiedzieć, że gdybym musiał odsunąć turbiny na 1700 m od najbliższego domu, to jestem w stanie wybudować tylko dwa wiatraki, a nie kilkaset, które planuje. Dlatego myślę, że przy 2 km odległości nie pozostanie w Polsce ani jedna turbina — mówił wówczas w Sejmie obecny na posiedzeniu Józef Pawlikowski-Bulcyk. — Proponowana przez was odległość 2 km to jest, po prostu, strzał w tył głowy nam, inwestorom — dodawał.

Spokojna emerytura dzięki gorącej wodzie

Prawa o lokalizacji farm wiatrowych wówczas nie zmieniono. Dopiero niedawno w Sejmie ruszyły przepisy nad liberalizacją zapisów. Projekt wniesiony do Parlamentu przez posłów Trzeciej Drogi zakłada, że wiatrak może stanąć już w odległości 300 m od budynków. Posłowie opozycji krytykują jednak taką propozycję i twierdzą, że jeśli prawo zostanie zmienione, to stanie się to z uwagi na lobbing niemieckich firm. Nie wiadomo czy Józef Pawlikowski-Bulcyk po ewentualnej liberalizacji przepisów wróci do swoich biznesowych zamierzeń. Może nie mieć już na to środków.

Dziś dalej jest zamożny, ale wydaje się, że do dawnej potęgi już nie wróci. Niegdysiejszy budowlaniec żyje jednak spokojnie dzięki innej pionierskiej inwestycji, którą postawił przed laty. To jego rodzina posiada "Termy Podhalańskie" w Bańskiej Niżnej, czyli pierwszy prawdziwy kompleks basenów termalnych pod Tatrami. Baseny z gorącą wodą wypływającą spod ziemi ruszyły w 2008 r. Dopiero kilka miesięcy później otwarto kolejny obiekt — w Bukowinie Tatrzańskiej.

— To Józek Pawlikowski-Bulcyk był prekursorem basenowego biznesu pod Tatrami. Otwarcie tych obiektów strasznie podniosło turystyczną rangę Podhala — wspomina były starosta tatrzański Andrzej Gąsienica-Makowski.

Mecenas polskiego sportu

Tak naprawdę milioner ze Stasikówki dał jednak Polakom coś o wiele cenniejszego niż baseny z geotermalną wodą. Można być prawie pewnym, że gdyby nie on, to w milionach polskich domów nigdy nie krzyknięto by głośnego "hura" na wieść o kolejnych medalach i sukcesach Justyny Kowalczyk.

Jedna z najbardziej utytułowanych sportsmenek w historii Polski przez wiele lat na początku kariery mogła się utrzymać tylko dzięki wsparciu swojego jedynego sponsora. Tym był właśnie Pawlikowski-Bulcyk. Młodą Kowalczyk były budowlaniec zachwycił się, gdy jeszcze był jednym z wiceprezesów Polskiego Związku Narciarskiego i prezesem klubu LKS Poroniec. Bulcyk finansował ją przez lata. Zresztą nie tylko ją, ale też wielu innych polskich biegaczy narciarskich i łyżwiarzy szybkich.

Około 2013-2014 r. w LKS Poroniec trenowało blisko 75 proc. kadrowiczów w obu dyscyplinach. Na olimpiadę w Soczi Pawlikowski-Bulcyk, który niemal w całości finansował klub, wysłał aż 11 swoich zawodników. Lepszy pod tym względem był tylko uniwersytecki klub AZS AWF Katowice.

— W 99,9 proc. finansuje wszystko z mojej kasy. Rocznie jest to od 1 do 1,2 mln zł. Dobrze układa się nam współpraca z gminą, ale ona ma ograniczone możliwości finansowe. W skromnym zakresie nas wspiera — mówił wówczas biznesmen w rozmowie z "Dziennikiem Polskim".

Chwilę później pieniądze płynące od "króla wiatraków" do Porońca zrobiły się jeszcze większe. Biznesmen zapragnął bowiem zrobić pod Tatrami "wielką piłkę". Wpompował w miejscową drużynę piłkarską wielkie pieniądze. W ciągu kilku lat awansowała ona z A klasy do trzeciej ligi. By było to możliwe "Bulcyk" zakontraktował wiele gwiazd z przeszłością w ekstraklasie. Prawdziwym "hitem" było jednak namówienie Macieja Żurawskiego (byłego króla strzelców ekstraklasy w barwach Wisły Kraków) do reaktywowania kariery. "Żuraw — król muraw" biegał na boisku w Poroninie w 2015 r.

Niedługo później rodzina Pawlikowskich wycofała się jednak ze sponsoringu drużyny. Nie można było budować wiatraków to i sport musiał poczekać.

Dowiedz się jeszcze więcej. Sprawdź najnowsze newsy i bądź na bieżąco

2024-05-04T06:10:27Z dg43tfdfdgfd